środa, 29 lutego 2012

9.03 Ko Lanta

Dzisiaj nasz ostatni - szosty dzien plazowania na Ko Lancie. Codziennie, glownie wieczorami pada ale jest cieplo i nawet przez zachmurzone niebo sie opalamy:) To bardzo spokojna wyspa, wiec glownie sie ralaxujemy:) Wczoraj bylysmy na wycieczce lodzia po okolicznych wysepkach i to byla najlepsza chyba do tej pory wycieczka bo w drodze powrotnej zlapala nas ulewa i niezle nami bujalo. Oczywiscie ulewa zepsula wycieczke wszystkim oprocz nas. Usadowilysmy sie na pierwszej laweczce przy dziobie i mialysmy niezla zabawe:) Pare dni temu objechalysmy tez cala wyspe na skuterach. O dziwo, mimo ze zadna z nas wczesniej nie jezdzila skuterem wyszlysmy z tego calo;) nie liczac kilku obtarc i siniakow;) Jutro o 11 mamy busa do Krabi a stamtad samolot do Bangkoku, gdzie spedzamy ostatnia noc (pewnie na zakupach;) i w niedziele o 9 rano mamy samolot do domu z przesiadka w Bombaju. O 21.05 powinnysmy wyladowac na City Airport wiec do zobaczenia w zimnym Belfascie:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:(:

piątek, 24 lutego 2012

21-22.02 slowboat do Luang Prabang

Poprzedniego wieczoru postanowilysmy nie kupowac laczonych biletow w agencji, tylko dotrzec do Huay Xai na wlasna reke. Jednym autobusem, jedna lodka i trzema tuk tukami dotarlysmy do granicy tajsko-laotanskiej zaoszczedzajac przy tym az 450baht. W ciagu 10min zalatwilysmy lao wize za 30 dolarow i przed 11 zapakowalysmy sie na tzw slowboat. 6 godzin przepieknych widokow, kilka lub kilkanascie drzemek i miedzy 18 a 19 zawinelysmy do Pak Beng na nocleg. Poniewaz nasze plecaki waza juz prawie tone, zawitalysmy do pierwszego lepszego guesthousu. Pak Beng to tak naprawde jedna ulica dlugosci ok kilometra. Jest nawet jeden bar, gdzie wyladowalysmy wieczorem swietujac moje urodziny. Po kilku free shotach przy barze, zdecydowalysmy sie na lokalna whiskey i za 4 funty byla niezla impreza. Nie obylo sie bez torcika i happy birthday. Wieczor skonczyl sie nad Mekongiem sesja fotograficzna z Beerlao. Rano o dziwo bez kaca, zamowilysmy kanapki i mialysmy ruszac do portu, ale ze nikt nie trzyma sie tutaj ustalonej godziny i widzialysmy ze wszyscy jeszcze leniwie spaceruja po ulicy, zdazylysmy jeszce zjesc sniadanie. Ostatecznie, slowboat zamiast o 9 wyplynal o 10.30 zaladowany po brzegi. Musialysmy siedziec osobno, bo miedzy siedzeniami nie bylo miejsca na nogi. Ja poszlam na tyly, gdzie wlasciwie bylo skladowisko plecakow. Poniewaz nie bylo zbyt wygodnie a widoczki stracily na uroku, zaczelysmy grac w panstwa miasta, co wzbudzilo powszechne zainteresowanie podrozujacych. Okazalo sie, ze w inych panstwach sie w to nie gra. Wieczorem zawinelysmy do portu w Luang Prabang i szybko znalazlysmy guesthouse. Wzielysmy prysznic i zjadlysmy kolacje w restauracji nad rzeka. Wymarzylo nam sie czerwone wino do kolacji. Okazalo sie ze nie maja calej butelki i ku naszemu zdziwieniu, pani wskoczyla na swoj skuterek i pognala do sklepu. Prawie wyladowalysmy na ulicy, bo po powrocie okazalo sie, ze nasz guesthouse jest zamkniety a my mamy klucz tylko do pokoju. W koncu ktos nam otworzyl ale to nie koniec niespodzienek. W lazience znalazysmy dodatkowego lokatora, wielkiego karalucha. Od razu sie spakowalysmy z zamiarem znalezienia nowego lokum o poranku.

czwartek, 23 lutego 2012

20.02 Rowerami przez Chiang Rai

Rano wypozyczylysmy rowery, zeby zwiedzic okolice Chiang Rai. Nie byly moze tak stylowe jak te w Sukhothai ale dwa kolka posiadaly:) Pierwszym celem byla swiatynia Rong Khun, oddalona od miasta 12km. Zupelnia inna niz te, ktore widzialysmy do tej pory - wspolczesna, troche jak z bajki, snieznobiala, cala pokryta mozaika z drobnych kawalkow luster. Wyruszylysmy jak zwykle bez mapy i przewodnika i ok. godziny zajelo nam znalezienie drogi. Udalo nam sie nawet w tym czasie wjechac rowerami na autostrade, gdzie na poczatku myslalysmy, ze machajacy do nas ze swoich pojazdow miejscowi po prostu nas pozdrawiaja, dopiero po kilku minutach odkrylysmy, ze oni daja nam znac, ze nas tu nie powinno byc:) przynajmniej nie na rowerach. Na koncu okazalo sie, ze to chyba jedyna droga wiec zaparkowalysmy nasze rumaki pod dworcem autobusowym i zlapalysmy miejscowy autobus. Swiatynia rzeczywiscie robi wrazenie, szczegolnie w pelnym sloncu, warto zobaczyc. Dosyc szybko zawinelysmy sie na autobus powrotny bo slonce niesamowicie palilo i juz mialysmy czerwone ramiona. Odebralysmy nasze rowery i zwiedzilysmy kilka innych swiatyn w centrum miasta. Zawinelysmy tez do muzeum z wystawa rekodziela i przedmiotow codziennego uzytku plemion zamieszkujacych okolice Chiang Rai. Dosyc male ale ciekawe, byla tam tez ekspozycja dotyczaca produkcji opium (Tajlandia, Laos i Birma sa krajami, gdzie produkuje sie najwiecej opium) i dziwne plakaty z prezerwatywami, niestety nie wiemy o co tak na prawde z nimi chodzilo.

Zblizal sie wieczor i juz zglodnialysmy. Ruszylysmy w strone nocnego marketu bo zawsze w takich okolicach mozna znalezc miejsce, gdzie mozna zjesc cos lokalnego. Zupelnie przypadkiem po drodze natrafilysmy na duza restauracje - bufet, gdzie na kazdym stole byl jakis dziwny gril. Szybka decyzja - zostajemy. Najpierw zamowilysmy cos do picia, pozniej postawiono na stole maly, zeliwny gril i ruszylysmy do bufetu na srodku tej restauracjo-jadlodalni. Nabralysmy tam mnostwo surowego miesa, owocow morza, warzyw, ryzu, noodli itp i grilowalysmy sobie przy stoliku. Dookola tego dziwnego naczynia wlewalo sie wode i nawet wyszla nam z tego pyszna zielona zupa z owocow morza:) Najedzone jak nigdy w zyciu poszlysmy na nocny market, bo dzien bez zakupow na markecie to dzien stracony;) Mniejszy niz w Chiang Rai ale rowniez uroczy, nawet trafilysmy na jakies przedstawienie tradycyjnych tancow. W ogole to mamy wrazenie, ze ok. 10% powierzchni Azji to markety i moze wlasnie dlatego tak nam sie tu podoba;)

Kilka minut przed 22 oswiecilo nas, ze ciepla woda w naszym questhousie jest tylko do 22.30 wiec puscilysmy sie pedem na naszych rumakach przez Chiang Rai przejezdzajac 2 razy na czerwonym swietle. Na szczescie wyszlysmy z tego calo i nikt nie ucierpial. Na koniec dnia probowalysmy znalezc jakas kafejke internetowa, zeby uzupelnic bloga ale wszystko juz bylo zamkniete i znowu bylysmy zmuszone wczesniej polozyc sie spac.





wtorek, 21 lutego 2012

19.02 Slonie, wodospad i bambusy:)

Rano wymeldowalysmy sie z hotelu, plecaki zostawilysmy w hotelowej przechowalni za free (milutko z ich strony:) i o 8 wyruszylysmy na wycieczke minibusem, ktora zarezerwowalysmy poprzedniego wieczoru w agencji przy naszym hotelu. Bylysmy troche zawiedzione bo okazalo sie, ze nie jedziemy z zadna grupa tylko same:( ale trudno, nawet nie pomyslalysmy, zeby o to zapytac wczesniej. Naipierw byly slonie w Maevang Elephant Camp. W osrodku naliczylysmy 11 sloni, z czego my dostalysmy 2, wlasciwie 3 bo jeszcze z nami dreptal maly slonik:) Dorota jechala sama i ja z Asia. Przejazdzka trwala ok godziny i bardzo nam sie oczywiscie podobalo chociaz bylo kilka momentow strachu przy ostrzejszych podejsciach pod gore lub z gorki. Na mnie i na Aske nasz slon strasznie plul wiec pod koniec bloto mialysmy nawet na twarzy:) Widocznie jemu sie mniej podobalo niz nam:) Najlepsze bylo to male sloniatko, ktore w ogole nie chcialo isc i caly czas cos podjadalo po drodze.

Pozniej 20min w busie i wodospad Mae Wang. Nie byl moze jakis ogromny ale i tak niezle sie ubawilysmy. Woda spadala z taka sila, ze nie dalysmy rady podejsc pod sam wodospad. Na szczescie Asia ma wodoodporny aparat wiec narobilysmy mnostwo zdjec. Przebierajac sie w suche ciuchy, niedaleko wodospadu Aska zauwazyla bambusy i wpadla na pomysl, ze porobimy sobie na nich zdjecia. Zadna z nas nie byla na kursie tanca na rurze, wiec z poczatku opornie nam to wychodzil, zeby sie zawiesic jakos na tym bambusie ale pozniej Aska opracowala metode "na kielbaske" i sesja zdjeciowa skonczyla sie sukcesem, czyli mamy zdjecia niczym z klubu go go tyle, ze na bambusie:) Nie obylo sie bez kontuzji. Ja mam wielkiego siniaka na udzie a Dorota na obu i na prawym cycku:)
Ostatni punkt programu to byl bamboo rafting czyli splyw rzeka na bambusowych tratwach. To byly waskie ale bardzo dlugie tratwy, gdzie siedzialysmy jedna za druga a jakis miejscowy pan na stojaco wioslowal. Cisza, spokoj, fajne widoczki po drodze, az zachcialo nam sie spac tyle, ze znowu przemoczylysmy tylki. Na koncu splywu, na brzegu czekal na nas juz nasz kierowca i wrocilysmy do hotelu ok 15.
Miedzy wodospadami a splywem zjadlysmy tez lunch, ktory byl wliczony w cene wycieczki. Prosta, warzywna zupa w dziwnym naczyniu, ryz z warzywami i na deser owoce. Jak do tej pory to byl najprostszy i najlepszy tajski posilek jaki jadlysmy.

W hotelu odebralysmy bagaze, cos tam zjadlysmy i ruszylysmy tuk tukiem na dworzec autobusowy zahaczajac po drodze o kafejke internetowa w poszukiwaniu naszego pendriva. Poprzedniego wieczoru przekopalysmy nasze bagaze i wszystko co bylo mozliwe, bo okazalo sie, ze gdzies zaginal. Mialysmy go pilnowac jak oka w glowie, bo jest tam juz znaczna czesc naszych zdjec, ktore juz z aparatow usunelysmy. Na szczescie znalazl sie w kafejko-pralni, gdzie bylysmy 2 dni temu. Na dworcu mialysmy do wyboru 2 autobusy do Chiang Rai. Jeden VIP i drugi - klasy A, cokolwiek to mialo znaczyc. Poniewaz zaszalalysmy ostatnio na markecie wybralysmy o polowe tanszy. Nie bylo zle, bez klimatyzacji oczywiscie, tylko jakies wiatraki przy suficie ale podroz trwala niecale 4 godziny z czego wiekszosc przespalysmy. Poniewaz w nocy spimy zazwyczaj po 4 godziny, gdzie nie usiadziemy to zasypiamy, zazwyczaj w roznych srodkach transportu:) W Chiang Rai szybko znalazlysmy bardzo fajny i tani questhouse. Pan, ktory pokazywal nam pokoje byl lekko zdziwiony, ze wzielysmy pojedynczy pokoj ale jak mamy do wyboru podwojny z 2 malymi lozkami a pojedynczy z jednym ogromnym to wygodniej nam na jednym wielkim. Bo gdyby laczyc te dwa male lozka to jedna musialaby spac na laczeniu i pewnie trzeba by bylo ciagnac zapalki, ktora spi w srodku haha. Pozniej ruszylysmy w miasto ale okazalo sie, ze wszystko wlasciwie zamkniete, zdazylysmy tylko cos zjesc i zmuszone bylysmy isc spac o 1 i to byl wlasnie ten pierwszy dzien od poczatku naszych wakacji, kiedy wreszcie przespalysmy prawie 8 godzin!!!

Wieczorem naszla nas tylko taka refleksja czy wszystko z nami ok:) Tzn. czy skakanie do polnocy po kuszetkach w pociagu, wieszanie sie na bambusach i tysiac innych podobnych rzeczy to nie przesada w naszym wieku:D Ale podobno w zyciu lepiej zalowac, ze sie cos zrobilo, niz zalowac, ze sie czegos nie zrobilo;)

wycieczka na slonie, wodospad i bamboo rafting - 1100baht
autobus Chiang Mai - Chiang Rai - VIP 264baht, zwykly 132baht
pojedynczy pokoj dla 3os:) questhouse "Chat House" w Chiang Rai - 300baht

sobota, 18 lutego 2012

18.02 Goraczka zakupow w Chiang Mai

Dzisiaj zamulilysmy z Aska poranek bo poszlysmy spac po 5 rano wiec Dorocie udalo sie nas wyciagnac z lozek dopiero krotko przed poludniem:) Szybko sie ogarnelysmy i ruszylysmy w miasto. W planach bylo zwiedzanie od swiatyni do swiatyni na rowerach ale nie udalo nam sie znalezc zadnych po drodze. Skuterow za to do wynajecia wszedzie pelno ale Chiang Mai jest za duze i za ruchliwe dla nas amatorek. Skutery pewnie wyprobujemy ale raczej gdzies na wyspach. Ostatecznie zwiedzilysmy kilka najwazniejszych swiatyn pieszo. Dzisiaj strasznie slonce grzalo wiec wrocilysmy do hotelu na basen. Asia zebrala sie wczesniej i pojechala do jednej ze swiatyn, ktora zwiedzalysmy bo miala sie odbyc tam jakas ceremonia z mnichami.

Wieczorem wybralysmy sie na nocny market. Bylysmy zaskoczone jego wielkoscia bo jak na takie miasteczko to byl bardzo duzy. No i coz...zwariowalysmy...tyle super rzeczy.  Recznie robione torby i bizuteria, szale, ciuchy, obrusy i wiele innych roznosci. Na dodatek o wiele taniej niz w Bangkoku tyle, ze trzeba sie dobrze targowac ale juz mamy wprawe. Dziewczyny np kupily bransoletki, ktorych poczatkowa cena byla 750baht a udalo im sie je kupic za 250:) Chcialysmy kupic doslownie wszystko. Niestety nasze plecaki i tak juz pekaja w szwach wiec wydalysmy "tylko" tyle ile mialysmy w portfelach. Dookola stoisk z rekodzielem itp bylo mnostwo miejsc gdzie mozna bylo cos zjesc, niestety nam sie nie udalo bo nasza goraczka zakupow skonczyla sie ok polnocy, kiedy wszystko juz zamykali. Oczywiscie koncert, na ktory zostalysmy zaproszone wczoraj tez nie wypalil.

Z powrotem musialysmy zahaczyc o bankomat bo tak wyczyscilysmy nasze portfele, ze mialysmy obawy czy starczy nam na cos do jedzenia. Dopiero pozniej okazalo sie, ze spokojnie by starczylo poniewaz dzisiaj nasza kolacja kosztowala 30baht na osobe:) W drodze powrotnej okazalo sie, ze wszystko jest juz zamkniete i udalo nam sie jedynie znalezc bardzo prosta, typowo tajska garkuchnie na ulicy gdzie mozna bylo kupic rozne noodle soup z ryba i owocami morza. Jak do tej pory to byl nasz najtanszy posilek i bardzo nam smakowal. Przy okazji moglysmy tez potrenowac jedzenie paleczkami bo Asi i Dorocie idzie juz calkiem niezle, mi znacznie gorzej bo rzadziej jadam dania, ktore jada sie paleczkami. Na jutro w planach mamy wycieczke na slonie, bambusowe tratwy i cos tam jeszcze...pozno jest i juz nie pamietam:)

Postaramy sie dzisiaj i jutro uzupelnic zdjecia z ostatnich dni na Picasaweb bo mialysmy ostatnio problem z naszym pendrivem ale juz chyba zostal rozwiazany. Pozdrawiamy!

Zapomnialabym napisac jak skonczyl sie wczorajszy wieczor. Otoz po 1 w nocy wrocilysmy na chwile do hotelu, stwierdzilysmy, ze nie chce nam sie spac i poszlysmy szukac jakiegos baru. Chodzilo nam o jakas ulice blisko questhousow, gdzie jest wiecej barow i spotykaja sie turysci. Miasto wydawalo sie jakies wymarle ale popytalysmy po drodze kilka osob i wreszcie znalazlysmy skupisko kilku barow. Tylko klimat nam nie bardzo odpowiadal bo wiekszosc towarzystwa to pijane bialasy z mlodymi tajkami do wynajecia. Wypilysmy wiec po drinku, wzielysmy na droge 1 bucket (slynne tajskie drinki w litrowych wiaderkach z kilkoma slomkami co by sie mozna bylo dzielic) i ruszylysmy z powrotem do hotelu.

piątek, 17 lutego 2012

17.02 Chiang Mai

W porownaniu do poprzednich dni to dzisiaj byla nuda. O 7.30 wsiadlysmy zaraz kolo naszego questhousu do autobusu do Chiang Mai. Zajelysmy ostatnie siedzenia plus 4 przed (znow jak na szkolnej wycieczce:) i przespalysmy prawie cale 5 i pol godziny. Na miejscu zlapalysmy tuk tuka i jezdzilysmy po hotelach i questahousach w poszukiwaniu pokoju. Znalazlysmy niezly hotel w przystepnej cenie. Tzn. myslalysmy o czyms tanszym ale skusil nas basen:) Pozniej dziewczyny poszly na neta dzwonic do banku bo okazalo sie, ze nie moga wybrac kasy z bankomatu nie wiadomo dlaczego, ja zostalam z bagazami przy recepcji. Tak dlugo ich nie bylo, ze wygrzebalam stroj kapielowy z plecaka i juz mialam wskakiwac do basenu kiedy wrocily. Zostawilysmy wiec rzeczy juz w pokoju i razem wskoczylysmy do basenu. Pozniej jak co wieczor poszlysmy na miasto na wyzerke. Tym razem znalazlysmy wloska restauracje. W porownaniu do tajskiego zarcia nawet w knajpach, byla znacznie drozsza ale swietna obsluga, uroczy pan wlasciciel z Wloch, ktory od 17 lat mieszka w Tajlandii i papu bylo przepyszne wiec warto bylo:) Mialysmy dzisiaj znalezc wycieczke na slonie i nawet przez moment w planach bylo Night Safari na dzisiejszy wieczor ale jakies takie wykonczone bylysmy dzisiaj wiec jest tylko relax. Troche brudnych rzeczy nam sie dzisiaj nazbieralo wiec w drodze do restauracji szukalysmy laundry service, ktore generalnie jest prawie na kazdym rogu ale wszystko bylo juz zamkniete i wlasciciel restauracji skierowal nas do pralni samoobslugowej...wiecie na pewno jakiej...takiej jak z hamerykanskich filmow, gdzie wlacza sie pralke i czyta ksiazke lub poznaje milosc swojego zycia hehe. Tutaj akurat pralnia jest polaczona z kawiarenka internetowa wiec wskoczylysmy na neta w oczekiwaniou na czyste gacie:)

Ogolnie miasteczko bardzo nam sie podoba i klimat o wiele przyjemniejszy niz w Bangkoku, nie wiemy ile stopni ale temperatura odczuwalna o okolo 5 stopni mniej niz w srodkowej Tajlandii. Na dodatek dzisiaj w ogole slonca nie bylo czym akurat jestesmy zawiedzione:( bo wciaz jestesmy bialaski. Planu na dzisiejszy wieczor nie ma ale dopiero przed polnoca wiec jeszcze wiele moze sie zdarzyc;) Wlasnie poznalysmy niejakiego Andrew z USA (nie mylic z Endriuuu Golota;) i dostalysmy zaproszenie do C u Bar na jutro na 21 bo bedzie tam gral muzyke na zywo, nawet rozrysowal nam mapke co bysmy trafily. Wiec jutro chyba tez nici z Night safari ale wyjdzie w praniu.

Pozdrowienia z Chiang Mai!

autobus z Sukhothai do Chiang Mai - 218baht
skorzystanie z toalety na dworcach itp - 3baht
tuk tuk ok 40min poszukiwan hotelu - 100baht
3-daniowy obiad w restauracji wloskiej z winem - 500baht na osobe
pralnia samoobslugowa - 40baht (suszenie dodatkowe 40baht)
3-osobowy pokoj w hotelu, takim: http://www.agoda.com/asia/thailand/chiang_mai/lai_thai_guesthouse.html?type=1&site_id=1410012&url=http://www.agoda.com/asia/thailand/chiang_mai/lai_thai_guesthouse.html&tag=398ACD18-023D-4FC4-9C31-C1D99ECE3447&gclid=CJy7pKy2pa4CFch56wodjElFRg - 1050baht

16.02 Sukhothai

Po niespelna 4h snu w pociagu, zaczelysmy poszukiwania dworca autobusowego w miasteczku Phitsanulok. Przewedrowalysmy chyba pol miejscowosci, mijajac po drodze kilku mnichow i lokalnych, rozkladajacych o jakze wczesnej porze swe stoiska handlowe przy ulicach. Po trzech probach pytania miejscowych o droge, co latwe nie bylo, bo w zab angielskiego nie kumaja, za to mysleli ze my tajski jak najbardziej opanowany mamy, nasze "backpakerskie" kilkunastokilogramowe plecaki zmusily nas do odpoczynku. I tu los znowu sie do nas usmiechnal, bo w niedlugim czasie nadeszla starsza Tajka sluzac nam pomoca. Okazalo sie, ze odpoczywamy na przystanku przelotowym do Sukhothai !!!- gdzie tez podazalysmy. Aska miala okazje wysluchac monologu wybawczyni, niestety nie byla w stanie przekazac wspoltowarzyszkom wyprawy o czym owa wypowiedz byla:( I tu zaznaczyc nalezy uprzejmosc tubylcow - owa pani probowala nawet pomoc wniesc nasze cholendarnie ciezkie bagaze do autobusu, a podczas jazdy obserwowala nas bacznym okiem, np podczas zakupu biletow, czy wszystko przebiega tak jak powinno.

7 rano- hurraaa ! jestesmy w Sukhothai. Szybko zadecydowalysmy, ze znajdziemy jakis guesthouse w Starym Miescie, w poblizu atrakcji turystycznej, ktora nas interesowala - Sukhothai Historical Park. Jest to pradawna stolica pierwszego Tajskiego Krolestwa, z posagami buddy i ruinami budowli. Zwiedza sie go glownie na rowerach (co bylo dla nas mega frajda) lub skuterach, ze wzgledu na dosyc duza powierzchnie. A tak w ogole, skutery i motory sa wszechobcne w Sukhothai, jak i calej Tajlandii chyba. Wydaje nam sie, ze kazdy mieszkanec posiada przynajmniej 1 sztuke! Doznalysmy szoku, widzac rodzicow z malenkimi dziecmi jezdzacych na nich bez kaskow. Hardcore. No coz, co kraj to obyczaj:) Guesthouse znalazlysmy dosyc szybko, praktycznie na przeciw parku. Bez problemu dostalysmy pokoik, ktory nas interesowal, idealny abu zrzucic z obolalych ramion plecaki, wziasc szybki prysznic i ruszyc dalej. Nie chciano obnizyc nam ceny za  pokoj, za to wytargowalysmy wynajem rowerow na caly dzien:) W miare szybko sie ogarnelysmy i tak po godz 8 juz wybieralysmy srodki transportu na ten dzien. A wybor przypadkowy nie byl, rowerki dobrane zostaly tak, aby pasowaly do ubioru kazdej z nas. W koncu lans musi byc zawsze i wszedzie:) Szybkie sniadanie w 7 eleven, cos na wzor SPARA i zaczynamy  zwiedzanie.

Miejsce przecudne, mnostwo pradawnych monumentow, oczek wodnych i mini stawow z plywajacymi kwiatami lotosu. Spedzilysmy tam ok. 4h, z godzinna przerwa na drzemke Marty i Aski, ktore z braku snu w ciagu ostatnich kilku dni, prawie ze "padly na ryj" ze zmeczenia i zasnely. Przespaly upalna czesc dnia miedzy 11 a 12 w altance na drewnianych deskach, w identycznej pozycji, co zreszta zostalo uwiecznione na fotach. Przechodzacy obok turysci  mieli niezla pompe. Po godzinie, rzeskie ruszylysmy w dalsza trase, kilka rundek po parku, kilkanascie wycieczek szkolnych dzieciakow machajacych do nas i chorem krzyczacych HELLO (czulysmy sie niczym gwiazdy filmowe :D). Probwalysmy nawet wymowic imie 1 dziewczynki, ale po tym jak sie przedstawila stwierdzilysmy, ze jestesmy bez szans. Korzystajac z okazji, ze wynajelysmy nasze metalowe rumaki na caly dzien, powloczylysmy sie jeszcze po Sukhothai, zagladajac tu i owdzie - jak to w naszym zwyczaju bywa. Przy okazji dowiedzialysmy sie jak poprawnie wymawiac Bangkok - na nauke nigdy za pozno nie jest w koncu! Wieczorem chcialysmy odwiedzic nowa czesc miasta, wiec zrobilysmy szybki desant do guesthous'u. Dorota pod prysznic, a Aska z Marta stwierdzily, ze i tak zbyt wiele nie zdzialaja gdy lazienka zajeta ;) i zapuscily sie ponownie w boczne uliczki na rowerach. Reakcje miejscowych byly rozne. Jedni usmiechali sie szeroko, inni ze skamienialymi twarzami  wodzili wzrokiem. Ale warto bylo, chociazby dla olbrzymich bananowcow po obu stronach drogi, no i oczywiscie sesji zdjeciowej przy nich hehe. Zaparkowalysmy tez nasze rumaki przy miejscowym targu spozywczym. Bylo bardzo...mhm...lokalnie - masa owocow, sporo paskudnie wygladajacych swinstw do jedzenia, swieze mieso z masa much na nim itp. Kupilysmy nawet jakies przekaski, skrzydelka i udka kurczaka, te byly bardzo dobre i jakas grilowana parowke, ktora smakowala jak zwykla polska tylko surowa. Na targu bylysmy jedynymi bialaskami wiec wszyscy sie na nas gapili. Jak kupilysmy nasze przekaski to zdecydowalysmy nawet nie wyciagac z torby naszego antybakteryjnego zelu do rak bo stwierdzilysmy, ze obciach:) Acha...w miedzyczasie zadecydowalysmy, ze zostajemy tu do nastepnego dnia, bo tak nam sie spodobaly swojskie klimaty. Poza tym za pokoj i tak zaplacilysmy pelna cene. Co prawda warunki byly kiepskie bo z poczatku planowalysmy w nim zostawic tylko bagaze, wziasc prysznic i po poludniu ruszyc dalej ale ostatecznie stwierdzilysmy, ze lozko jest na tyle duze, ze spokojnie sie wszystkie zmiescimy. Jedyny problem byl z posciela bo byly tylko 2 komplety ale dalysmy rade:)

Nowe Sukhothai nie wywarlo na nas wielkiego wrazenia, moze dlatego ze pojechalysmy tam dosyc pozna pora i za wiele nie zobaczylysmy. Sporym zaskoczeniem byl widok 2 sloni idacych sobie ulica wraz z opiekunami, TIT - this is thailand :) W drodze powrotnej mialysmy super rozrywkowego pana "tuktukarza", usmialysmy sie do lez. Pod sam koniec dnia, calkiem przez przypadek, znalazlysmy  sie na czyms w rodzaju teatralnego przedstawienia - bajki dla dzieci. Poszlysmy za zmyslem sluchu, myslac, ze natrafimy po raz kolejny na lokalna imprezke. Stroje aktorow zrobily na nas mega wrazenie, cudne suknie, obszyte chyba milionem swiecidelek, diamentow i cekinow, makijaze i  fryzury tez niczego sobie. Nie zabawilysmy zbyt dlugo, bo po pierwsze nie wiedzialysmy kompletnie o co chodzi w danym przedstawieniu, po drugie, zaczelysmy rozpraszac uwage widzow (oprocz nas widzialysmy tam tylko 1 bialego faceta), a szkoda bylo zeby przegapili takie czadowe przedstawienie, wiec zmylysmy sie raz dwa. Na koniec dnia kilka Changow, kafejka internetowa i lulu- bo kolejny dzien zapowiadal sie znowu busy :)

podwojny pokoj w Old Sukhotkai - 300baht
wstep do Sukhothai Historical Park - 100baht
przejazd tuk tukiem ze starego do nowego Sukhothai - 120baht
wynajecie roweru na caly dzien - 35baht